Beata zwana „Vipkiem” – Wspomnienie
Mniej więcej latem 2010 dawna ekipa „Ulicy Wszystkich Świętych” upewniła się po roku przerwy, iż powrót do wydawania miesięcznika mija się z celem i decyzja o zakończeniu edycji po ponad 120 numerach była posunięciem uzasadnionym.
Z drugiej strony brakowało miejsca na „bardziej własne” wypowiedzi, choć byli autorzy „Ulicy…” wspierali nadal mielecki „Inny Świat”, łódzką „Konstelację Cienia”, Kwartalnik Elbląski „TygiEL”, częstochowską „Galerię” i wileński portal „Infopol”. Tam nie cenzurowano tekstów i pracowało się z ludźmi pasji, nie zaś z tymi, których los wyraźnie skrzywdził, czyniąc ich publicystami, krytykami etc.
Pomysłem na jutro miał być byt wirtualny – portal, planowany jako forum wypowiedzi humanistów z wielu krajów. W dodatku piszących w językach ojczystych. I tak we wrześniu 2011 roku wystartowało w dalekiej Kenii „Bezjarzmowie.info.ke”, a z piór „Ulicy…” kontynuowali wspólną przygodę Alfred Bartylla-Blanke (Düsseldorf), Marek Gajda vel Jaromir Wielokrop (Radlin), Radosław Malinowski (Nairobi) i niżej podpisany.
Na wiele miesięcy wcześniej usiłowaliśmy rozpoznać środowisko ludzi nie wykrzywionych etatyzmem oficjalnych mediów, rozmawialiśmy – pozornie przypadkowo i bez celu – z piórami stron „społecznościowych”, takich jak „Wiadomości 24.pl” czy „Interia360.pl”. Marnie nam to poszło, ale wśród 3-4 wyłowionych „rodzynków” dziennikarskich była zajmująca się sprawami dla nas przedziwnymi, acz nader ludzkimi, bo poszukiwaniem poprzez media pomocy w leczeniu dzieci (tak fachowców jak złotówek na lekarstwa i zabiegi) Beata Traciak, zwana „Vipkiem”.
Ponieważ wędrowanie jest mi przynależne niemal od urodzenia, zapoznawcza wycieczka do Krakowa na osiedle Kalinowe (tak, to już Nowa Huta) przyszła mi tym łatwiej, iż po raz ostatni mieszkałem pod Wawelem od lata do zimy 2009, czyli niewiele wcześniej.
Dopiero wówczas doszło do mnie w pełni, że Beata jest ciężko chora i ratowanie innych właściwie trzyma ją przy życiu. Większość czasu spędzała w swoim mieszkaniu z lapkiem na kołdrze, bo wstawała już coraz rzadziej. Ten laptop łączył ją z innymi ludźmi i pozwalał nieść pomoc dzieciakom z całej Polski.
Ze względu na działalność „Vipka” na „Bezjarzmowiu” pojawił się dział pomocowy, prowadzony przez Beatę, póki ból jej jeszcze na to pozwalał. Gdy było już marnawo, na swoje miejsce zaproponowała koleżankę z tego samego kręgu – Dankę Więcek. Nie bywałem potem w Krakowie zbyt często, ale do „Vipka”, jej męża – Grześka i ich przecudownego doga niemieckiego – Stefana – zaglądałem zawsze. A spacery z potężnym acz poczciwym psem były dla niego chwilami totalnego luzu. Wyprowadzać go bowiem nie bardzo miał kto (Grzegorz do zdrowych nie należał), poza zaprzyjaźnioną sąsiadką, Moniką. A biedny Stefan leżąc nie mieścił się cały w przedpokoju, tylne łapy lub pysk musiał układać już w kuchni. Swoich opiekunów kochał jednak szalenie, być może rozumiejąc, iż uratowali go kiedyś z pseudohodowli.
O czym gadaliśmy w Nowej Hucie? Na pewno najrzadziej o portalu. Tu wszystko załatwiały conocne maile. Najczęściej o polskiej codzienności i tzw. życiu. Dopiero Beata pokazała mi (co potwierdziły późniejsze afery na łamach „Wiadomości24.pl” i nie tylko), że środowisko pomocowe również jest skłócone. „Vipek” miała w nim osobistego wroga, nazywanego „Krecikiem” ze względu na fatalny wzrok. Nie rozumiem do dziś, dlaczego ów warszawiak, który wszak wiele dobrego umiał uczynić dla chorych dzieciaków, tak szczerze jej nie cierpiał. Być może zazdrościł Beacie skuteczności w jej pomocowych poczynaniach. A pewnie i legitymacji SDP, bo została członkinią stowarzyszenia.
Tymczasem pomoc potrzebna była coraz bardziej i „Vipkowi”. Jej stan zdrowia się pogarszał. Grzegorz miał również coraz większe problemy z chodzeniem. Monikę nękały w tym czasie poważne kłopoty (w Niemczech zaginął jej mąż), część spraw załatwiała przez kilka miesięcy „Iskra”, tłumaczka-anglistka, związana wówczas z Księgarnią Naukową. Potem i ona „zanikła”. Nocne mailowania z Beatą stawały się coraz krótsze i bardziej nerwowe.
Szpital przy Banacha w Warszawie podjął się przeszczepu, ale za pierwszym razem już przygotowaną do operacji odesłano karetką do Krakowa. „Wiesz, co mi powiedzieli? Że wątroba mojego dawcy lepiej pasuje panu posłowi! Nie jestem pewna, czy to był dowcip.” Znów kilka miesięcy gasnącej nadziei i nowy dawca. Operacja wyszła chirurgom bez zarzutu. Przeszczep się przyjął.
Dzięki temu przeżyła jeszcze ponad rok z rzadka, ale działając wciąż na forach pomocowych. Dobił ją, połączony z zawałem, udar mózgu męża. Wymagało to od „Vipka” nieludzkiej aktywności, ale lekarzom z Rydygiera „siedziała na głowach” póty, póki nie powiedzieli jej, iż Grzesiek będzie żył. Na wózku, ale jednak…
Rok po Beacie odszedł Stefan. Z tęsknoty. Grzegorz przeżył go ledwie o kilka miesięcy. Mieszkanie na pierwszym piętrze szarego bloczyska pozostało bez lokatorów. Z pewnością na krótko, bo życie niezbyt przejmuje się umarłymi. Zostajemy my i nasza o nich pamięć. Mam tylko nadzieję, że choć niektóre uratowane przez „Vipka” dzieciaki wiedzą, kto dał im szansę na jakiekolwiek jutro…
Lech L. Przychodzki