Droga do prawdy czy histeria?
Nie dla własnej przyjemności wielu żołnierzy podziemia pozostało w latach 1944-45 w ukryciu. Jałta i Poczdam oddały losy Polaków w ręce Stalina, który rozgrywał nasz dramat bez specjalnych wyrzutów sumienia. Upadek Powstania Warszawskiego (czy potrzebnego, to rzecz inna), wyzwolenie Wilna, walki 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK, forsującej Bug pod artyleryjskim ogniem „sprzymierzeńców” z Armii Czerwonej – te i inne niezaprzeczalne fakty nie pozostawiały społeczeństwu specjalnych złudzeń, co do powojennych porządków, jakie czekały „przesunięty” na zachód kraj.
Jedni z „lasu” wychodzili, inni musieli się tam kryć, skrzętniej, niźli za niemieckiej okupacji. Partyzanci, decydujący się na kontynuowanie walki w dużej mierze zdawali sobie sprawę, iż droga, na jaką wstępują, to samobójstwo.
Sieć agentów sowieckich i naszych, polskich donosicieli, funkcjonowała znakomicie. Poza tym naród był już zmęczony latami wojny i okupacji. Rodzimi komuniści i ich potężni zleceniodawcy z Moskwy wykorzystywali niepewność mieszkańców Ojczyzny, a jednocześnie (zupełnie od ideologii dalekie) marzenia o społecznej sprawiedliwości. Bo to, co pamiętano sprzed II wojny, było od niej bardzo dalekie.
Niczym w greckich tragediach – każdy wybór, dokonywany przez żołnierzy wciąż aktywnego podziemia, był wyborem złym. Miesiące ukrywania się, niknąca nadzieja na realizację postawionych przed topniejącymi oddziałami celów, wielu „żołnierzy wyklętych” prowadziło na szlaki zwykłego bandytyzmu. Służby sowieckie i polskie nie żartowały, słynna Obława Augustowska była dla partyzantów Bardzo Poważnym Ostrzeżeniem. Człowiek, który codziennie bać się musi o swoje życie, najczęściej uruchamia w sobie najniższe z instynktów. I trudno się temu dziwić, bo ideały zazwyczaj giną w walce z okrutnymi realiami. Stąd miejsca dla aniołów raczej w „lesie” nie było. Były za to absolutnie niepotrzebne mordy. Czasem na tle narodowościowym i religijnym („Szary” był postrachem Białorusinów, „Ogień” – Słowaków), czasem ideologicznym, czy – jak to bywało i potem, w stanie wojennym – powodem porachunków były całkiem prywatne, a zadawnione, zatargi. Na swoją korzyść rozstrzygał je ten, kto miał broń.
„Władza ludowa” walcząc z podziemiem, jednocześnie odbudowywała Polskę, zasiedlała tzw. Ziemie Odzyskane repatriantami zza Buga i kombatantami 1. i 2. Armii WP. Rozpoczęła też reformę rolną, obiecywaną od roku 1918 i nigdy realnie nie przeprowadzoną, wyprowadziła ludzi z wiejskich czworaków i ósmaków do miast – nie tylko na „budowy socjalizmu”, ale też na różnego rodzaju studia.
Trudno się dziwić, iż wieś przestała chronić „leśnych”, odwracając się od nich. „Żołnierze Wyklęci” – świadomie lub nie – chronili „stare”. Wygrana wojna była dla nowych, narzuconych Polsce władz, najlepszą okazją do realizacji przeobrażeń społeczno-kulturowych. Bez stacjonowania między Bugiem a Odrą jednostek Armii Czerwonej i NKWD nie doszło by do nich nigdy, lub trwałyby latami.
Walki podziemia, przeplatające się bohaterstwo i bandyterka, wciąż nie mogą doczekać się poważnych opracowań historyków. Poważnych, czyli pozbawionych przerysowań i histerycznych reakcji na krytykę działalności wielu dowódców, których – na wszelki wypadek – uczyniono bohaterami.
Czy chcieli nimi być? Na pewno nie wszyscy. Chodziło im raczej o realizację tych wartości, jakie stawiali wyżej od innych. W ich imię nie wahali się zabijać, w ich imię ginęli.
Tymczasem, co po raz tysięczny pokazała Pani Historia, rację mają nie polegli, a żywi. To oni opiszą losy poprzedników. I zrobią to tak, jak będą chcieli. Albo też tak, jak im nakażą. Bo historię zawsze kreślą zwycięzcy. Wiedząc dobrze, iż zmarli niczemu już sprzeciwić się nie mogą.
Lech L. Przychodzki
Fot. Prezydent.pl