NIE MA JAK U MAMY
Uwielbiałem kiedy mama mnie przytulała.

Dzień Matki to święto wyjątkowe i jak to bywa w takich dniach, zbiera się człowiekowi na wspomnienia. Tym częściej, im szybciej lata uciekają. Tym bardziej emocjonalnie, im więcej coraz rzadszych siwych włosów na głowie.
Moja mama była inna niż wszystkie mamy. Miała od nich bardziej pod górę i to nie tylko wtedy, kiedy byłem małym dzieckiem, ale, a może przede wszystkim wtedy, kiedy byłem już dorosły, bądź prawie dorosły.
Miałem niewiarygodne szczęście, że moją mamą była moja mama właśnie. Jestem niepełnosprawny od urodzenia, od urodzenia praktycznie rzecz biorąc nie widziałem, a nieco później bardzo źle widziałem. Bałem się więc chodzić o własnych siłach, szczególnie chodzić „daleko”, długo. Więc mama tak do żłobka, jak i później do przedszkola(przynajmniej w pierwszych przedszkolnych latach) nosiła mnie na rękach – a swoje ważyłem, byłem niczego sobie„słoniątkiem”. Do żłobka nie było problemu, bo był za podwórkowym płotem, wystarczyło więc podać mnie przez płot opiekunce. Przedszkole to już inna sprawa, było ok. 2 km od domu, bo mama po prostu miała po drodze do pracy.
Często bywałem pacjentem szpitala (właściwie dwóch) na Śląsku. Mama prosto z pracy jeździła do mnie pociągiem, praktycznie codziennie, wracała do domu ok. północy, gdzie witał ją często pijany i niekoniecznie zadowolony mój ojciec, po czym rano znów do pracy, w pociąg i do męża… jak w kieracie. Nigdy się nie skarżyła, przeciwnie im więcej trudności stawiało przed nią życie, tym silniejsza była u niej motywacja do działania.
Było jasne, że „odpowiednią” dla mnie szkołą, będzie szkoła specjalna. Mogę sobie jedynie wyobrazić, co czuje matka, której urzędnicy i lekarze oświadczają, że powinna dziecko posłać do szkoły specjalnej, choć ona doskonale wie, że jej dziecko rozwija się pod względem psychicznym i emocjonalnym zupełnie normalnie. Ale cóż, urzędnicy, podpierając się lekarzami wiedzieli lepiej. Mama toczyła wtedy nieprawdopodobne boje o wysłanie syna donormalnej szkoły. To tak jak przebijanie głową muru, ale była do tego stopnia zdeterminowana, że ten mur rozwaliła.
Przyjęli mnie do mojej szkoły warunkowo, na próbę. I zostałem tam już osiem lat, a potem, tak jak inne dzieciaki skończyło się na skończeniu liceum. Strach pomyśleć „gdzie bym dzisiaj był”, gdyby moja mama się poddała i gdybym trafił szkoły specjalnej. Wiem, że taka szkoła i takie towarzystwo – koledzy, koleżanki, nie tylko nie pomagają w rozwoju, ale sprawiają cofanie się, z racji totalnego braku motywacji do wysiłku intelektualnego. Inną sprawą byłoby skazanie mnie na ostracyzm ze strony rówieśników z podwórka (dzieci są z natury okrutne), krewnych, znajomych.
Kiedy już wydawało mi się, że jestem dorosły, moja mama walczyła już o mnie nie tylko z otoczeniem, ale również ze
mną samym. Jednak tym razem napotykała na mój, „dorosły” opór. „Nikt mi przecież nie będzie mówił, jak mam żyć!”. „Ja wiem najlepiej, co jest dla mnie dobre, a co nie!”. Dość szybo zachłysnąłem się własną niezależnością finansową, spowodowaną świetnymi w tamtym czasie zarobkami. A razem z nią zasmakowałem w alkoholu, mprezowaniu, w towarzystwie niekoniecznie najbardziej wartościowym tak pod względem moralności, uczciwości jak i zasobności kieszeni ludzi. Nie pomagały matczyne groźby i prośby. Nie pomagał matczyny krzyk ani łzy. Nic nie
pomagało, bo „ja wiedziałem lepiej”, a poza tym „To moje życie! Mamo, daj mi spokój, co cię to obchodzi!”.
Dużo czasu i wiele doświadczeń trzeba było, żebym zaczął dopiero uczyć się odpowiedzialności. I wcale nie dlatego, że nagle doznałem olśnienia, ale dlatego, że życie mnie do tego zmusiło. Kiedy straciłem prawie wszystko, co z takim trudem moja mama pomagała mi zdobywać (uczciwiej byłoby napisać, że zdobywała za mnie, dla mnie), zrozumiałem, że brnę w ślepy zaułek i że dalej nie ma już nic. Było dokładnie tak, jak w piosence mistrza Młynarskiego:
A tym czasem człeka trawił,
spać nie dawał mu taki mus:
żeby sadłem się nie dławić,
lecz choć trochę świat poprawić…
Nieraz w trakcie tej zabawy,
świeży na łbie zabolał guz,
człowiek jadł z okien kit,
lecz zanucić mu było wstyd!
… Nie ma jak u mamy, ciepły piec cichy kąt!
Nie ma jak u mamy, kto nie wierzy robi błąd!
Nie ma jak u mamy, cichy kąt ciepły piec!
Nie ma jak u mamy, kto nie wierzy jego rzecz!
Rzeczywiście, człowiek dumny, choć durny jak but, najzwyczajniej się wstydził poprosić mamę o pomoc, o rozmowę, o… możliwość zwykłego wypłakania się. Ileż razy upadałem na pysk, ileż razy modliłem się w myślach: „Mamo, przyjdź pomóż, już nie daję rady, już mnie wszystko przerasta…!”. I ona przychodziła. I pomagała, choć jej nie wzywałem, ze wstydu. Sama z siebie wiedziała, jakimś sobie tylko znanym zmysłem. Mam u mamy ogromny, nigdy niedający się spłacić dług. Dług wdzięczności, dług miłości, dług zostania dobrym, uczciwym człowiekiem.
Wiem, że nigdy tego długu nie spłacę, ale sama świadomość tego, że go mam sprawia, że próbuję uczę się być lepszym człowiekiem. I choć nie żałuję ze swojego życia ani chwili, bo trudne doświadczenia, przeżycia, sa bezcenne, doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że to, kim dzisiaj jestem i co sobą reprezentuję w ogromnej mierze zawdzięczam mojej mamie.
Dziękuję Mamo!
Autor: Andrzej Eś
Fot. Pixabay